Obóz Hufca ZHP "Podlasie" w Kierwiku "Światła, kamera, obóz" - 10-23.07.2017

Minął już niemal tydzień, odkąd wróciłam do domu; prawie trzy od momentu wejścia do jednego z dwóch autokarów, które zaprowadziły nas nad jezioro Kierwik. Nas, to znaczy obozowiczów: zuchów, harcerzy i jeszcze-nie-harcerzy, czyli niezrzeszonych. 

10 lipca, pierwszego dnia obozu, okolica przywitała nas ciepłym słońcem. Podczas gdy my szliśmy ramię w ramię z walizkami i torbami, pomagając sobie wzajemnie, baza czekała na nas cierpliwie z rozłożonymi już namiotami, które miały stać się naszym domem na najbliższe dwa tygodnie. Kiedy dotarliśmy na miejsce, wzbogaciliśmy ją o jeszcze kilka kadrówek i urządziliśmy się tak, jakbyśmy mieli zostać tu na zawsze: tak było nam wygodnie. 

Niestety, pogoda nie rozpieszczała nas długo i już pierwszej nocy nad obozowiskiem przetoczyła się ciężka chmura, która spuściła na nas strugi deszczu i groziła błyskami i grzmotami. Część z nas była przerażona, a zdecydowana większość przemoczona, kiedy spotkaliśmy się wszyscy w wielkim namiocie na zakończenie dnia. Druh Komendant każdemu dodał słowa otuchy: "Raz świeci słońce, a raz pada deszcz", powiedział. "Po to harcerz przyjeżdża na obóz, żeby przeżyć prawdziwą przygodę; a burza w lesie jest jej częścią." W tamtej chwili twarze dzieci pojaśniały jakby duch odwagi na nie spłynął i wiadomo było, że już nic nie będzie im straszne. 

Oczywiście, nie cały czas trzeba było chodzić w kaloszach i foliowych płaszczach do kostek. Kiedy tylko pogoda nam pozwalała, korzystaliśmy z pobliskiego jeziora i aktywnie wypoczywaliśmy nad jego brzegiem. Niektórzy próbowali złapać trochę słońca, inni nie mogli doczekać się pluskania w wyznaczonym przez ratownika kąpielisku. 

Kilka pierwszych dni minęło nam na upiększaniu naszego obozowego osiedla. Powstawały totemy strzegące wejść do namiotów, malowane słoiczki, które przywiązane do drzew wieczorami oświetlały drogę tym, którzy zapomnieli swoich latarek. Dzięki wspólnej pracy obozowiczów wkrótce powstało solidne ogrodzenie z gałęzi i sznurka, które chroniło nas przed stworami czającymi się w okolicznych krzakach malin i ciemnej części lasu. 

Te pierwsze dni były też czasem na zaaklimatyzowanie się. Każdego ranka wskakiwaliśmy w mundury lub chusty, a zastępowi prowadzili swoje drużyny na apel. Z początku to wszystko szło opornie: trudno było ustawić się w linii prostej, nie żuć gumy czy stać jak na harcerza przystało. Z czasem jednak doszliśmy do wprawy, a druh Oboźny nie straszył nas tak często groźną miną i gwizdkiem. 

Oprócz porannych zbiórek były jeszcze wieczorne ogniska: jedne raczej wyluzowane, zabawne, na które zakładaliśmy jedynie chusty; a inne trochę bardziej poważne, obrzędowe. Każde jednak musiało zostać rozpalone, a rozpalenie ogniska było wielkim zaszczytem dostępnym tylko dla tych, którzy wyróżnili się prawdziwie harcerską postawą. Te wieczorne spotkania były czasem na wspólny śpiew przy akompaniamencie gitary i ukulele, na przemyślenia, gawędy oraz na integrację. 

Poza czynnościami typowymi dla każdego harcerskiego obozu, wolne chwile wypełniały nam zajęcia związane z jego filmową tematyką. To na nich mieliśmy okazję poznać i zbudować zoetrop, camerę obscura czy sprzęt do wyświetlania hologramu w 3D. Oprócz tego dowiedzieliśmy się też, jakie triki stosować, by zrobić dobre zdjęcie. Pisaliśmy też scenariusze, które potem posłużyły nam za bazę do stworzenia naszej obozowej superprodukcji pt. "Godzina W". Ten film był niejako podsumowaniem kilku dni o tematyce historycznej, kiedy to przenieśliśmy się w czasie, aby jako mali powstańcy warszawscy nieść pomoc rannym i potrzebującym. 

Oprócz tematyki historycznej na kilka dni wkroczyliśmy w świat bajek i baśni, kiedy to młodsi nauczyli się języka Minionków i podbijali Księżyc, a starsi ratowali uwięzioną przez smoka księżniczkę. 

A dla tych, którzy z wypiekami na twarzy oglądali wypieki w telewizji przygotowaliśmy własną edycję Master Chefa. Głównym zadaniem było upieczenie pysznych podpłomyków. Zależnie od kreatywności i smaku, w naszych dziełach można było znaleźć żelki, dżem lub czekoladę. Z kolei miłośnicy starych programów świetnie się bawili przy naszej wersji "Śpiewających fortepianów". 

Jedną z kolejnych atrakcji, przygotowaną dla obozowiczów, była całodzienna wycieczka, podczas której mieliśmy okazję odwiedzić Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie, wioskę historyczną Galindia oraz wzięliśmy udział w rejsie statkiem po jeziorze Nidzkim. 

Jak na obóz o tematyce filmowej przystało, pod koniec naszego pobytu odbyła się wielka Gala Oscarowa, na którą przybyli również goście: panie kucharki oraz ratownicy. Ci, którzy wyróżnili się szczególnie otrzymali nagrody: złote figurki Oscarów. Część obozowiczów zadbała również o oprawę artystyczną wieczoru: wybrali piosenki i inicjowali radosne okrzyki typowe dla harcerzy zamiast owacji. Każdy z gali wyszedł w jakiś sposób uhonorowany - każdy otrzymał dyplom i nagrodę za udział w obozie. 

A skoro już o uroczystościach mowa... Nie można zapomnieć o tym, co na obozie nieuniknione: chrzcie dla tych, którzy byli z nami pierwszy raz. W tym roku uczestnicy pełni emocji, po trudnych bojach spotykali się z Trytonem, który oficjalnie przyjmował ich do grona prawdziwych obozowiczów. A jeżeli chodzi o inny obrządek... Cóż, niektórzy poczuli zew letniej miłości i postanowili wziąć ślub, po którym nastąpiło huczne wesele. Niech się jednak nie martwią rodzice, którzy podczas oglądania zdjęć zobaczą swoją pociechę przy ołtarzu - takie "małżeństwo" trwało tylko do końca obozu. Podejrzewam, że większą próbę czasu przejdą zawiązane i utrwalone podczas tych wakacji znajomości, może nawet przyjaźnie. Doskonale pamiętam to fantastyczne uczucie, kiedy na wrześniowym zlocie z radością przytulałam poznanych na obozie rówieśników, a na każde kolejne spotkanie czekałam z wielką niecierpliwością... Tego samego życzę tym, którzy w tym roku powrócili do domu z plecakiem pełnym radości i dobrych wspomnień.

Do zobaczenia za rok!
Iza Suplewska